Wichrowe wzgórza. Jakim cudem dopiero teraz to czytałam?

"[Emily próbuje] powiedzieć przez usta swych bohaterów, co nie znaczy jedynie "kocham" lub "nienawidzę", lecz "my, cała rasa ludzka" i "wy, odwieczne potęgi" ... Zdanie pozostaje niedokończone. To nic dziwnego; dziwne jest raczej to, że potrafi tego dokonać, że czujemy to, co w niej tkwi i domaga się wyrażenia."
Virginia Woolf

Na vlogu Trochę kurtury Zakurzona i Kama zauważyły skrytykowały okropną chorobę, którą zaatakowała polską blogosferę, czyli nawyk czytania jedynie nowości. To zmusiło zainspirowało mnie do zadania sobie prostego pytania, jakie klasyczne dzieło odkładam. Pierwsze co mi przyszło do głowy to "Wichrowe wzgórza" Emily Bronte. Wypożyczyłam świetne wydanie z Państwowego Instytutu Wydawniczego z cudownym wprowadzeniem w życie i czasy autorki. I zaczęłam czytać, a z każdym zdaniem, z każdym akapitem byłam na siebie coraz bardziej zła, że zabrałam się za nią dopiero teraz.


Nie mogę powiedzieć, żeby historia Heathclifa i Catherine była mi nieznana. Widziałam film z Juliette Binoche i Ralphem Finnesem oraz najnowszą wersję w reżyserii Andrei Arnold (która lepiej oddaje klimat powieści, natomiast kwestię czarnego Heathcliffa pomijam milczeniem). Znam piosenkę Kate Bush. Ale nie sądziłam, że książka mi się tak spodoba. Coby wam o niej nie mówiono, zdementuję tutaj jedno - to NIE romans. 


Czytając zastanawiałam się skąd w Bronte taka głęboka znajomość ciemnej strony ludzkiej duszy. Rzadko zdarza się przeczytać książkę pełną wielowymiarowych postaci. Złożonych - rozgoryczonych, próżnych, histerycznych i samotnych. Zwierzęcych, a przez to jakże ludzkich. Nie piszę o fabule, bo nie widzę takiej potrzeby; kto czytał, ten zna, kto nie czytał, niechaj przeczyta. Żałuję straconego czasu, kiedy to wydawało mi się, że wiem o czym i czym są "Wichrowe wzgórza". 

P.S. Zamówiłam wersję oryginalną, w końcu właśnie dla takich powieści człowiek się uczy języków obcych. 

Komentarze