"Miłość", arcydzieło?

2012 - Złota Palma na Festiwalu w Cannes

To, że Michael Haneke jest reżyserem na wskroś współczesnym, reżyserem obecnym w debacie publicznej to rzecz oczywista. Austriacki reżyser przyzwyczaił nas bowiem do rozprawiania się w kinie z tematami tabu, robi to z niezwykłą klasą zostawiając widzowi pole do własnych przemyśleń. W "Ukrytych" opowiada o obserwacji, w "Pianistce" o związkach matki i córki, oziębłości, "Funny games" i "Biała wstążka" dotyczą przemocy. Mówiło się, że reżyser chce nakręcić film o starości, ale po obejrzeniu kanadyjskiego filmu stwierdził, że jego zadanie zostało wykonane. Miał zamiar robić film o internecie.

Jean-Louis Trintignant jako Georges

Na szczęście dla widza wrócił do swojego pierwotnego planu, czyli tematu, który stanowi tabu w dzisiejszym świecie, czyli starości. Jak mówi powiedzenie "Starość to jedyna rzecz, która się Panu Bogu nie udała". I niezależnie od tego, czy się w Boga wierzy, czy nie, to powiedzenie zawiera w sobie dużo prawdy. Sam reżyser przyznał w jednym z wywiadów, że początkowo myślał o nakręceniu filmu o cierpieniu kochanej przez bohatera osoby, dopiero kiedy podjął decyzję obsadzenia Jean-Louisa Trintignanta, starość stała się oczywistym wyborem.  "Początkowo chciałem zrobić inny film o umieraniu: miał on opowiadać o trzydziestoparoletnim małżeństwie, którego chory na raka dziesięcioletni syn powoli odchodzi. Jednak ta opowieść miałaby mniej uniwersalny wymiar. Rak, choć nie jest czymś rzadko spotykanym, ma jednak cechy przerażającego Przeznaczenia, które dopada niektórych. Natomiast starzenie się dotyczy nas wszystkich."

"Miłość" Michaela Haneke to subtelna opowieść o dwójce staruszków, w których role wcielają się doskonały Jean-Louis Trintignant, czyli pamiętny on z "Kobiety i mężczyzny" i boska Emmanuelle Riva, która wygląda w tym filmie tak samo pięknie jak w jednym z moich ulubionych dzieł "Hiroszima, moja miłość", tak na marginesie, czy to nie piękne, że dawni bohaterowie najpiękniejszych filmów o miłości, wracają po latach do tego tematu. Georges i Anne, w których wcielają się wielcy francuscy aktorzy to małżeństwo nauczycieli muzyki, pianistów z wieloletnim stażem. Mają jedną córkę, Evę (Isabelle Huppert), która także jest muzykiem i mieszka w Londynie.

Emmanuelle Riva jako Anne

Tadeusz Sobolewski w swojej recenzji pisze o formalnym podziale filmu na dwie części, zewnętrzną i wewnętrzną. Pierwsze sceny, w których małżonkowie wychodzą razem na koncert swojego byłego ucznia i wracają do mieszkania, do którego się ktoś włamał, symbolizują świat zewnętrzny, życie poza mieszkaniem, życie, które nagle się kończy się. Pewnego dnia przy śniadaniu Anne dostaje wylewu, od tego momentu obserwujemy koniec pewnej epoki w życiu małżeństwa. Dalsza akcja rozgrywa się w wielkim mieszkaniu. Haneke tak uzasadnia swoją decyzję dotyczącą miejsca akcji, "Nie chciałem rozpraszać się na inne miejsca akcji. Wolałem wyeliminować warstwę problemów finansowych, bo to nie ma być dramat społeczny, lecz ludzki."

Nie wzruszam się łatwo, nie rozklejają mnie rozdzieleni kochankowie, ani nawet choroby wplecione w marne melodramaty. Żeby mnie wzruszyć trzeba prawdziwych uczuć, wielkiej dawki emocji. Przed naszymi oczami rozgrywa się dramat ludzki. Dramat ludzki rozpisany na dwóch aktorów, w którym pojawia się jedynie ich córka i kilka pomniejszych postaci, które w miarę rozwoju akcji i nasilenia się choroby żony są zupełnie odsuwane ze sceny.  Zostają tylko oni i muzyka.

Michael Haneke ze swoimi aktorami w Cannes

W jednej z najważniejszych scen filmu, bohaterowie siedzą przy stole i jedzą śniadanie. Żona żartobliwie mówi do męża, "Chyba nie chcesz na starość zmienić moje zdanie o tobie". "Postaram się, ...a jakie ono jest?", pyta mąż. "Czasem bywasz potworem, ale dobrym potworem". To zdanie jest kluczem do rozumienia relacji tych dwojga ludzi, a także dwuznaczności postaci Georgesa, który jest jednocześnie potworem i kochającym mężem. Jest w nim prawda o człowieku, który nie jest czarno-biały (ja żadnego takiego nie znam), ma swoje lata, a jednak jest w nim jakaś nuta niedojrzałości, miłość i nienawiść, zrozumienie i gniew, oddanie i egoizm. Właśnie egoizm, złość głównego bohatera jest siłą tego filmu, niemożliwość pogodzenia się z sytuacją ze względu na niegodzenie się z cierpieniem ukochanej osoby, a jednocześnie wyzwaniami i niedogodnościami, które stawia przed nim opieka nad Anne. Sama także, co jest jak najbardziej naturalne i zrozumiałe nie chce pogodzić się ze swoją chorobą, szuka ucieczki, dla siebie, by zakończyła się jej niemoc i cierpienie. Tym smutniejszy jest fakt, że w ich świecie nie ma Boga, oni są samotni, mają tylko siebie.

BOLI. BOLI. BOLI. Oglądanie tego filmu boli. Natężenie tych emocji jest tak wielkie i przytłaczające, że mamy ochotę wyjść z kina. Razem z reżyserem oglądamy piękny związek, bo "Miłość" to wielka historia miłosna. Nie tylko film o starości, chorobie, ale o pięknej miłości dwójki ludzi, z całym bagażem ich doświadczeń, wadami i zaletami. Na koniec oddam po raz ostatni głos reżyserowi, a ja ze swojej strony polecam ten film, który jest trudny, genialny, potrzebny; "Miałem dziesięć pomysłów na tytuł i każdy z nich był zły. W końcu Jean-Louis po przeczytaniu scenariusza powiedział: Ile tu miłości! Tytuł powinien brzmieć "Miłość". Uznałem, że jest idealny. W tym filmie jest wiele miłości i czułości. Zresztą te uczucia pojawiają się też w moich innych obrazach, ale często są niesłusznie przeoczane."

Komentarze

  1. Widziałam ten film razem z moimi rodzicami. Moja mama powiedziałam mi potem, że podczas seansu jakoś się trzymała, ale wieczorem w wannie się rozpłakała i długo długo nie mogła przstać o nim myśleć. To jest oddziaływanie tego filmu. Arcydzieło bez dwóch zdań.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz