nie takie znów Mroczne Cienie

Istnieje na świecie coś takiego jak sentyment. To on sprawia, że mimo rozczarowań sięgamy po coraz to nowe książki, czy filmy autora, który nas kiedyś zachwycił. Ja przyznaje się otwarcie do sentymentu do kina Tima Burtona. Dlatego z niecierpliwością czekałam na jego nowy film, szczególnie po lekkim rozczarowaniu, które poczułam po obejrzeniu "Alicji...". 


Pisałam na blogu tutaj, o nowym filmie Tima Burtona pt. "Mroczne cienie". Amerykański reżyser wziął na warsztat telenowelę z lat 60tych. Główny bohater Barnabas Collins (Johnny Depp) to szlachcic obłożony wampiryczną klątwą, który budzi się po 200 latach leżenia w trumnie w barwnych latach siedemdziesiątych. Wokół niego korowód barwnych postaci, nestorka rodu (Michelle Pfeiffer), jej brat-darmozjad (Johnny Lee Miller), jej córka (Cloe Moretz), która zamierza uciec do Nowego Jorku, jak tylko skończy szesnaście lat, jego syn, który widzi duch zmarłej matki, pani doktor psychiatrii, która jest alkoholiczką (Helena Bonham Carter, której potencjał nie został wykorzystany) i służący (Jackie Earle Haley), który także za koszulę nie wylewa. A naprzeciw nim staje odwieczny wróg rodziny, czarownica (Eva Green).


Największym problemem tego filmu jest scenariusz. Nie chciałabym obarczać winą samego scenarzysty, a raczej materiał, który wybrano jako podstawę do scenariusza. Sitcom "Mroczne cienie" liczył sobie ponad 1200 trzydziestominutowych odcinków. Zmieszczenie takiego materiału w dwugodzinnym filmie. Dlatego też, akcja wydaje się gnać przed naszymi oczami. Film zaczyna się od historii życia głównego bohatera, reżyser dosłownie opowiada nam zza kadru bajkę o Barnabasie. 

Prawdziwa akcja zaczyna się, gdy bohater zostaje uwolniony z trumny. Zestawienie XVII- wiecznego sposobu mówienia Barnabusa z różowymi latami siedemdziesiątymi samo w sobie budzi uśmiech na twarzy, to właśnie humor słowny i bardzo często sytuacyjny sprawia, że ten film jest warty obejrzenia i co więcej czekają nas wybuchy śmiechu w trakcie seansu. 


Obsadzenie Johnny'ego Deppa, typowe dla Tima Burtona, w tym filmie się nie sprawdziło, jego gra jest przerysowana do granic możliwości i nie oszukujmy się Depp nie wygląda tu jak Depp, a jednak dzięki wspaniałym aktorom drugiego planu ten fakt nie drażni, przymykamy na to oko. Najlepszym wyborem castingowym było zatrudnienie Evy Green, która kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Nie spodziewałam się, że znana z "Marzycieli" Bertolucciego ma talent komediowy, a jednak jej scena seksu z Barnabasem wywołuje salwy śmiechu. 


Film powstał na fali filmów wampirycznych w pewnym sensie wyśmiewając konwencję. Doskonałym zabiegiem było zestawienie gotyku, który odnajdziemy w głównym bohaterze i domu Collinsów (który sam w sobie jest pełnoprawnym bohaterem) z muzyką lat siedemdziesiątych. Film zaczyna się piosenką. Wyjątkowo trafionym epizodem było zatrudnienie Alice Cooper, w roli piosenkarza występującego na przyjęciu Collinsów, którego główny bohater komentuje stwierdzeniem, że to najbrzydsza kobieta, jaką w życiu widział. Nie sposób się nie uśmiechnąć. 


Przeczytałam ostatnio w amerykańskim wydaniu "Newsweek"'a, że film Burtona to oda dla amerykańskiej opery mydlanej lat 60tych. I jest pewna prawda w tym stwierdzeniu, film Burtona jest nierówny, wątki są ucięte, historie drugoplanowych postaci nierozwiązane, jak w wielu sitcomach nad wszystkim unosi się konserwatywny duch wychwalający instytucję rodziny. A jednak nie można tego filmu skreślić, bo to przednia zabawa konwencją, karuzela wątków, która wciąga. FANI BURTONA IDŹCIE DO KINA.Wiedzcie jednak, że wasz mistrz od lat nie nakręcił filmu z drugim dnem, filmu tak autorskiego jak "Edward Nożycoręki", ja mimo wszystko ciągle na taki film czekam....

Tim Burton przygotowuję produkcję pełnometrażowej animowanej wersji krótkometrażówki pt. "Frankenweenie". o chłopcu, który przywraca do życia swojego zmarłego pieska, którą Burton zrobił w 1984 roku. Trailer możecie obejrzeć poniżej, a pełną wersję z lat osiemdziesiątych tutaj.

Komentarze