Proszę bardzo - Anda Rottenberg

Nie robię tego. Staram się pisac sama, ale recenzja zamieszczona się na portalu dwutygodnik.com.pl zachwyciła mnie i zamierzam ją prztoczyć i oczywiście, skomentować.



ODZYSKIWANIE CZUCIA
Joanna Tokarska - Bakir

W znakomitej, prowokacyjnej książce „Proszę bardzo” Anda Rottenberg odrzuca reguły gry, obowiązujące dotąd w polskim establishmencie symbolicznym

Zaczynałam czytać tę książkę z obawą, czy nie będzie bolało. Odczuwa ją chyba każdy, kto zorientuje się, na jaki poziom wyznania decyduje się autorka. Pisze o dzieciństwie w Nowym Sączu i w Legnicy, o hipnotycznym rozsupływaniu żydowsko-rosyjskich korzeni. I o synu, którego zabito, zanim zabiły go narkotyki.

Identyfikacja następuje natychmiast, ale – uspokajam – jest bolesna tylko przez chwilę, dopóty, dopóki czytelnik nie zauważy subtelnego pancerza formy. Kimkolwiek jest Anda Rottenberg, autorski podmiot dobrze strzeże jej tajemnic. Tak dobrze, że rodzi się pytanie, czy jednym z powodów, dla których rzecz została napisana, nie była chęć zbliżenia się podmiotu do przedmiotu.
Nie chcę przez to powiedzieć, że książka mija się z prawdą, bynajmniej. Chodzi mi raczej o to, jak bardzo autorka jest świadoma formy i tego, że żadna forma nie nadaje się do opowiedzenia naszego życia. „Prawda popsuje formę i złamie zasady budowy utworu. Prawda jest bezforemna, a przez to niewygodna, nie daje się wtłoczyć w rytm frazy, nie wpisuje się w ramy kompozycji, inaczej niż fikcja”.
W środowisku, w którym pracuję, postacią kultową jest profesor Maria Ossowska, o której opowiadają, że przez całe życie prowadziła dziennik. Legenda mówi, że czując zbliżającą się śmierć, kazała wynieść go na śmietnik. Można w tym widzieć symbol. Czego to jest symbol? Przeciwko niemu napisała swoją książkę Anda Rottenberg.
Chodzi o wstyd. Żyjemy w epoce spektaklu, a jednocześnie dławi nas wstyd. Tak to już jest – powiedział pewien szczery artysta – że jedyną formą, w jakiej możemy dziś mówić o rzeczach naprawdę ważnych, jest żart. Nie miejsce tu na potępianie tego odruchu, ale i nie miejsce na jego usprawiedliwianie. Chodzi o terapię.
Gdy Rottenberg pisze o wstydzie swojego ojca, który wstydził się „za innych, za nas, za mnie i za mamę”, i dodaje, że „mogła wstydzić się tylko za siebie”, słyszę refren z własnego dzieciństwa. „Byś się wstydziła”, mówiła moja mama, nieważne czy zbierało jej się na płacz, czy na śmiech. Gdy Rottenberg pisze o noszonych przez jej mamę grubych męskich kalesonach w kolorze niebieskim, podejmuje taki sam wysiłek ucieczki przed wstydem jak ja, gdy mówię o mojej, słuchającej Radia Maryja. Jest tak samo bezowocny: bo „odziedziczyliśmy po sobie spiralę wstydu, w każdym pokoleniu inaczej ulokowanego, w odmienny sposób zasłaniającego rzeczywistość”.
Czy jest na to sposób? Rottenberg wybiera prowokację. Wylewa w książce żółć i z każdą stroną czujemy, jak słabnie jej depresja. „Proszę bardzo” jest częścią terapii, w której chodzi o odzyskanie czucia. Wbrew temu, co ogłaszają krajowi psychoterapeuci, to wcale nie emancypacja kobiet pozbawia je czucia. Odmowa czucia może być reakcją na świat, w którym od kobiet chce się tylko jednego.
Ale rzecz wykracza poza androcentryzm, do którego „nie idzie się” przystosować. Od Żydówek, które są Polkami, też oczekuje się jednego: mają wybierać między mamusią a tatusiem. Anda Rottenberg odmawia. Z odmowy bierze się napęd tej książki, będący przesuniętym w genealogię napędem jej życia.
Jednak to wcale nie budzenie się więzi rodzinnych, przez dekady zamkniętych w narodowej chłodni, jest dla mnie w tej książce najbardziej fascynujące; doświadczenie komunistycznego dzieciństwa (kawa marago, ciastko wuzetka, piosenka „Ryżowe pola toną w wodzie”) może Andę Rottenberg łączyć ściślej ze mną niż z jej zagraniczną rodziną. Ciekawsze jest dla mnie to, co w „Proszę bardzo” nierodzinne i niezamorskie. Kobiece.
Znieczulenie nie musi być tylko buntem przeciwko dyskryminacji. Może być buntem przeciwko subordynacji – względem katolickich wartości rodzinnych, katolickiej wrażliwości i języka symbolicznego, tego wszystkiego, co uznaje się w Polsce za uniwersalne, a jest tylko polsko-katolickie. Jest to podporządkowanie tak konwencjonalne, że dopóki nas samych nie dopadnie, wstyd się do niego przyznać. I jest wszechobecne – ostatnio nawet szef „Krytyki Politycznej” wyznał publicznie, że doznał nawrócenia. Czy w tej sytuacji utrata czucia nie stanowi najlepszego wyjścia?
Znieczulenie może też być ceną za życie w kraju, w którym nikt się nie wychyla. Płacą ją wszyscy, szczególnie najlepsi, a wśród nich ci, których nikt nie umacniał w przekonaniu, że coś im się od życia należy. Jest wśród nich paru mężczyzn i bardzo dużo kobiet.
„Gdybyż tylko chcieli chcieć” – ubolewał nad Polakami wieszcz, który nie przewidział Polek i kłopotu, który sprawią, gdy już chcieć zapragną. Kobiety rodzą się na prowincji – potraktujmy to jako przenośnię – a chcą się dostać się do centrum. Czują i chcą więcej. Świat zmienia się tak szybko, matki wiedzą tak niewiele, ojcowie dziś są, a jutro ich nie ma. Wynikają z tego różne kłopoty. Za błędy i nadwyżkę pragnień osoby takie jak Anda Rottenberg płacą wiele, ale nie ponad wartość wywalczonego urzeczywistnienia.
Gdybym miała pisać o polskiej wspólnocie kulturalnej, która z tego urzeczywistnienia korzysta, wirtualny papier musiałby być bardzo cierpliwy. Widmo polskiej wspólnoty kulturalnej krąży nad Polską, ale pod nieobecność mediów publicznych jego jedyną agorą jest na razie Aleja Zasłużonych. Media prywatne są dla większości, zaś owa mniejszość, która czyta i przychodzi na wernisaże, coraz słabiej komunikuje się ze sobą. Dopóki się tego nie nauczy, osoby tak dla polskiej kultury zasłużone jak Anda Rottenberg nie będą się tu czuły jak u siebie. Publiczność będzie się im kojarzyć z taktownym pytaniem Renaty Kim, zadanym Rottenberg w wywiadzie dla „Dziennika”: „Ma pani poczucie, że zrobiła wszystko, by wyciągnąć syna z nałogu?”.
Problem kobiet-instytucji wykracza zresztą poza przypadek Andy Rottenberg. Czy zwrócili Państwo uwagę, kiedyż to ostatnio udało się nam porozmawiać o Helenie Łuczywo, twórczyni „Gazety Wyborczej”? Za pierwszym razem, gdy wypomniano jej przodków w KPP. I za drugim, gdy bezpruderyjny „Dziennik” opublikował wywiad z człowiekiem od lat chorym, komentującym jej „genetyczne”, „w stu procentach” żydowskie pochodzenie.
Na czym polega wzajemna wymiana usług w obrębie polskiego establishmentu symbolicznego? Na tym, że aby nie zostać wykluczonym, ten z nas, kto mógłby, nie mówi wszystkiego, w zamian za co pozostanie w kręgu „wielkich Polaków”.
Anda Rottenberg, z kręgu „wielkich Polaków” wykluczona co najmniej od czasu, gdy w roku 1993 grupa polskich parlamentarzystów stwierdziła, że jej miejsce jest w Izraelu, odrzuca w swojej książce tę wymianę usług. „Tę pobłażliwość. Tę wspaniałomyślność. Tę tolerancję”. Straciła kilku przyjaciół? Ale zyskała innych.
Czym „poszerzanie ram debaty”, które uprawia „Dziennik”, różni się od prowokacji Andy Rottenberg? Tym, czym „kraj chłopów i żołnierzy” (Konstanty Jeleński) różni się od kraju, w którym ludzie mogą bez lęku myśleć i czuć.
Joanna Tokarska-Bakir, ur. 1958, antropolożka kultury, eseistka, autorka m.in. „Legendy o krwi. Antropologia przesądu” (2008).
Książka Rottenberg to bardzo ciekawy kolaż przeszłości dalszej, bliższej i teraźniejszości tworząc portret człowieka, postaci, z prawdziwymi problemami w dodatku napisana bardzo dobrze. 

Komentarze